czwartek, 13 maja 2010

„To co ukryte” Laura Lippman

Wydawnictwo Amber, Warszawa 2008

„Zapomnieć i przebaczyć – to jedyna droga uwolnienia się od bólu, chociaż większość ludzi zmieniła kolejność i wóz przebaczenia umieszczali przed koniem zapomnienia, który powinien go ciągnąć. Ale jeśli się postanowi, że się czegoś nie zapomni, że będzie się pamiętało całą grozę jakiegoś czynu, wtedy trzeba by być świętym, aby przebaczyć.”

       Jako podlotek, namiętnie rozczytany w Jeżycjadzie, nie raz sięgałam po kryminały. Z biegiem lat moje upodobania poszły w innym kierunku, ale mam wobec podobnych powieści duży sentyment. Wybrałam „To, co ukryte” nie ze względu na autorkę (docenianą szczególnie za oceanem) i nagrody dla niej, ale przez okładkę, która mnie zaintrygowała. Choć słyszałam opinie, że jest okropna :)
       Książka wciągnęła mnie od pierwszych stron, mimo że nie ma zawrotnej akcji. Cała przyjemność polega na zagłębianiu się w tajemnicę, wokół której krążą wszystkie wydarzenia, i która jest zaczątkiem wiszącej w powietrzu kolejnej zbrodni.
       Początek jest niewinny. Dwie jedenastoletnie dziewczynki znajdują się w złym miejscu, o złej porze. Pojawia się w ich głowach zła myśl. Odnajdują na swojej drodze wózek z niemowlakiem i postanawiają się nim zaopiekować, skoro rodzice go „opuścili”. W swoich dziecinnych, niepojętych i potwornych czynach gubią całkowicie poczucie rozsądku, co prowadzi do tragedii. Po siedmiu latach spędzonych w domach poprawczych wychodzą na wolność, by zacząć życie, które przekreśliły, zanim się w ogóle na dobre zaczęło. I jak można się domyślać, nie jest to prosta sprawa, mimo anonimowości. Na domiar złego znikają kolejne dziewczynki, a matka zamordowanej Olivii robi wszystko, by znienawidzone dziewczyny płaciły za swoje błędy do końca życia.
       Co stało się przed siedmiu laty? Dlaczego? Kto odpowiada za kolejne zaginięcia? Główkowanie nad kolejnymi pytaniami było całkiem przyjemne. Zwłaszcza, że przedstawienie sytuacji z punktu widzenia winnych dziewczyn sprawia, iż czytelnik utożsamia się z nimi, próbuje zrozumieć i może wybaczyć? O dziwo, budzą miejscami więcej współczucia i sympatii niż matka Olivii, która – jako panienka z dobrego domu – okazuje się być snobką i rasistką (czarnoskórą). A może podejrzaną? Zresztą wydaje się, że wszyscy mają coś na sumieniu.
       Autorka bogato opisuje myśli bohaterów, ich motywy i interesy. Przez to ów kryminał ma bardzo wiele z powieści psychologicznej. Każdy coś ukrywa, każdy ma pogmatwany życiorys lub popaprany charakter. W wielowarstwowych wątkach pojawiają się także tematy: społecznej obłudy, uprzedzeń i stereotypów oraz rozwarstwienia społecznego.

"Każdy w Baltimore kogoś nienawidził. Biali nienawidzili czarnych. Czarni nienawidzili białych. Ludzie z miasta nie lubili tych z przedmieść. Biedni nienawidzili bogatych. To było miasto, gdzie różnice ścierały się ze sobą, tworząc gryzący pył, równie niebezpieczny jak farba z ołowiem czy azbest. Ale tylko Ronnie i Alice - za młode, aby kogokolwiek nienawidzić - obarczano odpowiedzialnością za te obywatelskie grzechy".

       Przyznam, że zakończenie i rozwiązanie zagadki nie powaliło mnie na kolana, ale jednak zaskoczyło. Moje detektywistyczne umiejętności tym razem zawiodły, a to chyba dobrze świadczy o kryminale.

12 komentarzy:

  1. Wydaję mi się, że czytałam... a może to było coś podobnego, bo chyba taką okładkę bym zapamiętała :)
    Ja lubię kryminały, czytam i udaję Sherlocka :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Tucha, musiało to być coś innego, bo tej okładki nie da się zapomnieć (zdjęcie jest nieładne i nie oddaje jej uroku).
    A udawanie Sherlocka może być całkiem wciągające :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo lubię tę serię, ale tej akurat książki jeszcze nie czytałam, chociaż kilka razy w księgarni zastanawiałam się, czy warto. Teraz już będę wiedzieć. Dzięki za recenzję. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam u mnie :) Cieszę się, że moje wypociny się do czegoś przydały.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na wstępie: Schlebiasz mi, oj schlebiasz... Nie przesadź, o słodyczy, bo jeszcze uderzy mi woda sodowa do łepetynki ;]
    A co do twojej recenzji, jako że jestem na etapie zapoznawania się z kryminałami, stwierdzam od razu, że muszę dorwać tę książkę i ją przeczytać. Dzięki więc stokrotne za podsunięcie tej autorki, tytułu i całą resztę :)

    Ps: To nie są wypociny. Nie waż się nawet tak myśleć o swoim pisaniu, bo to mnie "łobraża". Skoro tu zaglądam i zresztą nie tylko ja, czytam i komentuje, znaczy to, że piszesz na bardzo dobrym poziomie. Ucha do góry, pikna!

    Pozdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Anhelli, a któż ma Ci schlebiać, jak nie Twoja wierna fanka ? :D
    Dziękuję za miłe słowo. Mam w sobie dość mocno zakorzeniony autokrytycyzm, pisanie nie jest moją dobrą stroną, wolę po prostu czytać. Choć to cud, że miłość do książek mi pozostała po liceum, gdzie moja psorka od polskiego miała wszystkie dziewczyny za idiotki, które szukają tylko męża, a każdy tekst to właśnie wypociny i żałosna, radosna twórczość. Całe szczęście mam to już w nosie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. To ja sobie dopiszę do swojej listy "kryminalnej" - chociaż Sherlock ze mnie żaden :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Skarletko, ze mnie raczej też, ale miło dla rozrywki pogłówkować nad zbrodnią (brzmi złowieszczo :))

    OdpowiedzUsuń
  9. Obie mamy ciężkie doświadczenia jak widzę z psorkami... Moja nienawidziła mnie za to, że na niczym nie potrafiła mnie złapać. Kiedyś przez całą godz lekcyjną pytała mnie, aż do przerwy a na końcu i tak była zmuszona wpisać: 5. Walczyła ze mną do upadłego, nie raz musiałam prowadzić za nią lekcję... Np opowiadać całej klasie lektury... Cud, że nie znienawidziłam Sienkiewicza. Nigdy nie trać wiary w siebie! Niech to wrogowie kwiczą tuląc ogon pod siebie ;P

    Pozdrawiam serdecznie, moją najwierniejszą czytelniczkę :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Widzę Anhelli, że miałaś gorsze przejścia. U mnie niechęć była raczej zbiorowa, na szczęście. Chociaż raz byłam przez pół lekcji przepytywana z "Lalki", którą musieliśmy znać prawie na pamięć. Zagięła mnie na pytaniu: jaki charakterystyczny przedmiot był w mieszkaniu studentów? Jako że czytałam kilka miesięcy wcześniej, umknął mi ten arcyważny szczegół. Powiedziałam, że globus :D Wykrzyczała, że sama jestem globus i pozwoliła sobie wpisać 3. Wszyscy przynajmniej mieli ze mnie bekę :)
    Jeszcze raz dziękuję za ciepłe słowo :*

    OdpowiedzUsuń
  11. Parę dni temu znowu udałam się do biblioteki i zgadnij, co wypożyczyłam? Właśnie panią Lippman i jestem w siódmym niebie :) To dzięki tobie, tak za pewne przeszłabym obok niej obojętnie a tak, proszę, uśmiecha się do mnie z półeczki :)
    Sama kiedyś miałam Barbie, jak miałam... hm... niech pomyślę: 7-8 lat? Tak mniej więcej. Ech... Swojej ostatniej laleczce, odgryzłam ręce. Ciekawe co by na to powiedział Freud ;]

    Pozdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  12. To się cieszę, mam nadzieję, że lektura będzie udana, czekam na opinię :)
    W podobnym wieku też miałam Barbie, rodzice zawsze kupowali mi wybrakowane lale, miała włosy tylko przez środek głowy (taki irokez) i ogólnie była brzydka, wylądowała w koszu.
    Dobrze, że Kenowi Czegoś nie odgryzłaś, Freud zaśmiałby się szyderczo zza grobu ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.