niedziela, 20 czerwca 2010

„Joresz” Andrzej Korybut-Daszkiewicz

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2007

„Wszak jedynym kryterium oceny człowieka winno być, czy w ogóle na miano człowieka on zasługuje.”

       „Joresz” to debiut powieściowy Andrzeja Korybuta-Daszkiewicza, dziennikarza o pokaźnym dorobku reporterskim. Tomisko ów śmiało mogę polecić osobom zainteresowanym losami narodu żydowskiego, który – szczególnie na naszej ojczystej ziemi – przeszedł przez piekło. Jest to także książka dla wszystkich, którzy mają w danej tematyce braki, którzy nie rozumieją w czym problem, nawet dla tych, którzy ideologicznie są na „nie”, a jednak odważą się popatrzeć oczyma drugiej strony.
       Co to w ogóle jest joresz? W języku hebrajskim oznacza spadkobiercę, dziedzica i kontynuatora. Rolę tę na kartach książki pełni Jerzy, główny bohater, którego losy wplatają się w najważniejsze momenty historii. Wojna, okres budowy Polski Ludowej i w końcu bolesne dla Żydów - a wstydliwe dla Polaków - momenty, jak pogrom kielecki czy rok 1968. Autor nie boi się poruszać politycznie delikatnych i drażliwych kwestii. I to właśnie mnie urzekło.
       Chociaż przez pierwsze sto stron było trochę nudnawo i słodko, jakby się czytało lekturę szkolną. Później autor rozkręca się i zaczyna właściwą opowieść od narodzin Jurka. Jego matka, Żydówka umiera w trakcie porodu, zostawiając zrozpaczonego i do szaleństwa w niej zakochanego ojca dziecka. Jednocześnie na szpitalnej sali żona przyjaciela pary rodzi martwe dziecko. Jak można się domyślać, to właśnie ona zaopiekuje się chłopcem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie była pospolitą materialistką, antysemitką, kolaborantką i szmalcownikczką, na której sama dokonałabym wyroku śmierci, gdyby dane mi było żyć w tamtych czasach w szeregach AK.
       Nie wiem, co było bardziej uderzające: krew Żydów na jej rękach czy małego chłopca, dla którego była mamą. Wera wolała go nazywać bękartem, bachorem lub parszywym nasieniem. Zaś „pedagogiczne seanse” to chyba najsmutniejsze momenty w całej książce. Rózga (byle mokra), kabel, badyl od szczotki, lniana ścierka, pięści – do wyboru, do koloru – po twarzy, rękach, brzuchu, nogach... Katowany był za najmniejsze przewinienie, a najlepsze, że po takich sadystycznych akcjach całował ją po rękach w podzięce za karę. Dlaczego? Dziecko, które przeżyło Oświęcim (co też jest opisane) kocha swoją mamę. Innej nie ma.
       Wera była oczywiście przykładną katoliczką i - jak na katoliczkę w tamtym czasie przystało - słuchała uważnie księży niestroniących od antysemickich kazań. Takie same też wygłaszała Jurkowi.

„Żyd kojarzony przez Werę z robactwem, pluskwami, śmierdzącym czarnym błotem i szczurami – stawał się dla chłopaka istota obrzydliwą, która trzeba nienawidzić i obchodzić z daleka, by nie zostać porwanym dla utoczenia krwi do paschalnej macy.”

       Byłam w wielkim szoku, gdy czytałam o takiej skali polskiego antysemityzmu, który nie był wtedy niepoprawny politycznie, ba! był wręcz niezbędny, a brak ostentacyjnej niechęci do Żydów był niebezpieczny. A to wszystko z Bogiem na ustach.

„Nie godzi się przecie kłaść żydowskiego ciała między chrześcijany no i zgadnijta, co było dalej? Ten przygłupi zielarz wziął łopatę i koło brzeźniaka grobek usypał. Może i dobrze. Bo chociaż to była Żydówka, to w końcu też człowiek. Chociaż bardziej grzeszny od innych.”

„Za Żyda przecież grzechu nie ma. Nawet spowiadać się nie musi. Nasz ksiądz mówi nawet, że i Niemce grzechu nie mają, gdy kropną żydowskiego parcha – arbitralnie uspokoił wszystkich krzepki staruszek, który podczas procesji zawsze z lewej strony pod ramię trzyma proboszcza, niosącego pod baldachimem monstrancję.”

„Bo w końcu Żyd to też człowiek. No, może trochę gorszy od innych. Ale umiera podobnie. Z tą różnicą, że bez Boga.”

       Chwila, w której Jurek dowiaduje się, że jest Żydem, była dla niego wstrząsem. Przyjął to jednak znaczenie spokojniej niż przypuszczałam. Proces dochodzenia do Prawdy i akceptacji przebiegał bez dramatyzmu, z szacunkiem dla Żydów, ciekawością wobec ich tradycji, a przede wszystkim wobec rodziny, której nigdy nie miał. Jeżeli miałabym się do czegoś doczepić, to byłby to przesadny, przejaskrawiony obraz brudów w Kościele Katolickim. Nie wątpię, że przedstawione sytuacje miały i mają miejsce, ale nawarstwienie w jednej książce - jako doświadczenia bohatera - budzi wątpliwości co do wiarygodności i śmierdzi tendencyjnością. Ksiądz upijający i macający ministrantów jeszcze ujdzie, ale zakonnica biegłością w seksie (wielokrotnym na raz) dorównująca prostytutce – wątpię, a może się nie znam?
       Widzicie więc, że jest ciekawie i prowokująco. A ja tak lubię :)

5 komentarzy:

  1. Czytałam i dotąd po niektórych zdaniach mam gęsią skórkę, ale też dzięki tej książce zrozumiałam wiele własnych strachów na lachy, gdyż antagonizmy istnieją po obu stronach, nie tylko Polaków wobec Żydów. No i to boskie imię... Wera ;] (prześladuje mnie... ). Jak zwykle czytałam twoją recenzję z przyjemnością :P

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do antagonizmów - nie wątpię. A skoro wspomniałaś o Werze, już kiedyś miałam ci się pytać, skąd w herbaciarni Wera?

    OdpowiedzUsuń
  3. Hihihihi... Spodobało mi się, poza tym tak nazywa się bliska memu sercu postać z własnej twórczości :)

    pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oooo, jestem zaintrygowana.
    p/s Jak tu kolorowo! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. hehe ciekawe kiedy mi się znudzą te kolory? :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.