czwartek, 6 stycznia 2011

„Boże Narodzenie w Lost River” Fannie Flagg

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005

       Autorka ukochanych przez czytelników „Smażonych zielonych pomidorów” tym razem pisze o Bożym Narodzeniu. Zapowiada się ciepła lektura, wprowadzająca w niepowtarzalny klimat świąt oraz odległego i uroczego miasteczka w Alabamie. Tymczasem, Bożego Narodzenia jest jak na lekarstwo, zaś określenie amerykańska wersja „Opowieści Wigilijnej” to gruba przesada.
       Pewien nieszczęśnik w średnim wieku dowiaduje się, że jego płuca są w fatalnym stanie i zostało mu niewiele czasu. By oddalić niechybny koniec, udaje się do Lost River, gdzie korzystne dla zdrowia powietrze działa lepiej niż jakiekolwiek sanatorium. Okazuje się, że dopiero tutaj jego życie zaczyna się naprawdę. Spotyka tu życzliwych, serdecznych i zawsze gotowych do pomocy ludzi (dopowiedziałabym wścibskich). Wtapia się w tę harmonijną i przyjazną społeczność, jak każdy, kto tu trafi. Bo w Lost River nie sposób się nie zakochać. Wystarczy zasmakować tej arkadii, by nigdy nie wrócić do dużego miasta.
       Tutaj śmiertelnie chorzy (łojący papierochy) zdrowieją, nienawidzący się godzą, rozdzieleni kochankowie łączą, przeciętniacy odkrywają talenty... Dobrze, że zdechłe zwierzęta nie powstają z martwych. A może jednak? Jest słodko, wzruszająco, optymistycznie. Nadzieja wisi w powietrzu.
       Ale od tego lukru można nabawić się niestrawności. Za dużo tych przypadków, okoliczności, szczęśliwych rozwiązań. Jeżeli cud goni cud, to nawet bajka dla dorosłych staje się niepoważna i banalna. Przyznam, iż na początku nie miałam zastrzeżeń. Zaczęłam czytać dzień przed Wigilią, by poddać się temu typowemu dla autorki klimatowi, w połączeniu z grudniowo-świątecznym rozckliwieniem. Dokończyłam po świętach, po ptokach, że tak powiem, ale nie sądzę, by to wpłynęło na moją ocenę. Na temat Bożego Narodzenia jest w książce bodajże kilkanaście stron. Niestety. Do tego sknocone zakończenie, szybkie, proste i przewidywalne. Całe szczęście na końcu są przepisy :) m.in. na: placek limonkowy, Bożonarodzeniowe ambrozje, Tajną Broń Groszków, placek z Kentucky na bourbonie, pudding bananowy. Dlatego warto dobrnąć do końca.

17 komentarzy:

  1. Z przepisami chętnie bym się zapoznała, ale sama książka jakoś mnie nie kusi :) Za dużo lukru jednak szkodzi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Próbowałam przeczytać "Smażone zielone pomidory", ale jakoś nie mogłam się przekonać... Może kiedyś jeszcze wrócę do tej autorki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Klaudyno, całe szczęście to tylko 200 stron, da się strawić. Wizualizacja przepisów na końcu jest sporą rekompensatą :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Femme, "Smażone zielone pomidory" wspominam bardzo miło, także zachęcam do jeszcze jednego podejścia. A jeżeli byś się nie zdecydowała, to chociaż zobacz film, wedle mnie jest wyśmienity.
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. "Bożego Narodzenia w Lost River" nie czytałam, ale jeśli chodzi o tę przesadną słodycz to miałam podobne odczucia czytając "Nie mogę się doczekać... kiedy wreszcie pójdę do Nieba" (choć nie jest to dla mnie książka zupełnie stracona, choćby ze względu na przeuroczą, dziecinnie zachwyconą światem główną bohaterkę). Natomiast "Smażone zielone pomidory" były już pod tym względem wyważone, dlatego też bardzo mi się podobały, podobnie jak film :)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Z tą słodyczą to jest tak, że często chcemy jej zasmakować, dlatego sięgamy po takie książki. Chcemy zatopić się w jakiś magiczny, ciepły świat, oderwać się od rzeczywistości. „Boże Narodzenie w Lost River” spełnia w ogromnym stopniu tę rolę. Zatem nie jest to dla mnie zupełnie stracona książka. Autorka po prostu w pewnym momencie przekroczyła dość subtelną granicę i słodycz zahaczyła o kicz.
    Dziękuję za odwiedziny :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Uwielbiam "Smażone zielone pomidory", ale "Boże Narodzenie..." ledwo strawiłam - przez ten lukier właśnie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Pewnie większość czytelników F. Flagg podziela nasze wrażenie. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Czyli nie ma jak przyjemności kulinarne. Przynajmniej osłodziły Ci czytanie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  10. O tak :) Gdy myślę: "F. Flagg", widzę same pyszności. Podobnie mam z O. Tokarczuk, ale wtedy moja wyobraźnia ogranicza się do grzybów, które uwielbiam :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Grzyby powiadasz? A ja właśnie oprócz pieczarek nie lubię grzybów. Ciekawe, czy Olga Tokarczuk wzbudzi we mnie inne emocje (jeszcze nic nie czytałam ) :-)

    OdpowiedzUsuń
  12. Elino, musisz koniecznie przeczytać coś Tokarczuk, chociażby po to, by ją polubić lub nie, tak jak grzyby. Tylko nie zaczynaj od żadnej trudnej książki, typu "Ostatnie historie". Polecam „Prawiek i inne czasy”, tak jak zresztą większość z nas tutaj.
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Migiem zapisuje sobie tytuł. Dziękuję za polecenie :-) , bo najgorzej to się zrazić na początku.

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja dopiero tę książkę mam przed sobą, na pewno się zaznajomię, bo kocham Fannie, nie tylko za cudowne przepisy, ale za to ciepło, które daje nam wszystkim podczas lektury jej książek, co z tego, że tyle lukru. Ja wprost UWIELBIAM SŁODYCZE X,DDDD Świetny wpis :)

    pozdrawiam serdecznie :) :*

    OdpowiedzUsuń
  15. Dziękuję, Basiu :*
    Jeżeli zdecydujesz się na tę książkę, to pod żadnym warunkiem nie czytaj latem. Jak jeszcze popijesz herbatką z miodem i zagryziesz czekoladą, roztopienie ogólne systemu gwarantowane. :P A tak serio, zima jest najlepszą porą na taką lekturę. Tylko czy w następną będziesz jeszcze w tym smutnym i zimnym kraju?

    OdpowiedzUsuń
  16. Nie wiem... Ogólnie nie wiem, co przyniesie przyszłość, bo zasadniczo nie mam żadnego planu. Nie robię już planów. Przez całe swoje dotychczasowe życie żyłam marzeniami i... ostatnio zderzyłam się z rzeczywistością. Teraz muszę pogodzić się, czy tego chcę, czy nie, z prawdą i z tym, co mogę a czego nie dam rady. Chcę wyjechać, ale jeśli nie wyjdzie z uzbieraniem kasy, pewnie przekwalifikuję się, znajdę gdzieś jakąś robotę na stałe - jeśli się da - i zamknę ten rozdział. Nie mogę żyć tu a być głową/sercem - tam. Jeśli nie wydarzy się jakiś cud, różnie może być. Dlatego teraz myślę tylko w kategoriach: dzisiaj. Nie ma już "jutra", jest dzisiaj! Jutro będę żyć czymś innym, więc po co się zamartwiać? I tak się dziwię, że już tyle to trwa czasu, że wciąż tu jestem :)

    Pozdrawiam serdecznie :) :*

    OdpowiedzUsuń
  17. Dobrze myślisz. Moja mama zawsze, gdy się czymś zamartwiałam, powtarzała za Scarlett O'Harą: „Jutro też będzie dzień. Pomyśl o tym jutro.” Przypominam sobie często te słowa. Po co szarpać się ze sobą, pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po co, ze szkodą dla zdrowia, walczyć z wiatrakami. Zobaczymy, co przyniesie czas. Może właśnie jakiś cud? Tego Ci życzę, Basiu :*

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.